Próbuję sobie wyobrazić Zbigniewa Herberta dzisiaj, odpowiedzieć na pytanie, czy i jak odnajdywałby się w naszym codziennym chaosie, czy byłby poetą przerysowanej dla politycznych celów frustracji, czy nieczułego zadowolenia, z tych samych względów zapominającego o tych, którym adaptacja w nowej rzeczywistości się nie udała. Chciałbym go widzieć gdzieś pośrodku, zdystansowanego do obydwu ekstremów, ale nie martwi mnie jednocześnie, że mogłoby być całkiem inaczej. (Jestem już dużym chłopcem i nie oczekuję od moich ulubionych pisarzy, że będą mieli poglądy takie jak ja). Czasem zresztą myślę, że Herbert odszedł w najlepszym momencie, choć podstawę takiego sądu stanowi przeświadczenie o spełnieniu artystycznym, o pełni dzieła, które wbrew redakcyjnemu niedokończeniu przedśmiertnego zbioru ciągle wydaje się kompletne jak chyba żadne inne. Zaczynam jednak zdawać sobie sprawę, że była to jedna z tych śmierci, które wyznaczają koniec jakiejś epoki.

Jeżeli w dzisiejszych czasach czegoś mi w naszym wspólnym życiu brakuje, to afirmacji, spojrzenia, które nie tracąc na krytycyzmie, pozwalałoby mądrze cieszyć się życiem i wspólną obecnością, świadomą różnic bliskością. Głosu, który przypominając o tym, co bolesne, miałby zarazem odwagę wyznać, że czasem bywamy zwyczajnie szczęśliwi – mimo codziennych trosk, pewnie zbyt wielu, a niekiedy nawet osobistych tragedii. I że jest to właśnie szczęście – nie egoistyczne zadowolenie, którego również nie brakuje, a które nas od siebie oddziela, ale właśnie szczęście – radosne uniesienie, które pomaga tworzyć wspólnotę (nie udało mi się uniknąć tego wzniosłego słowa).

Jeżeli mówię o tym teraz, to dlatego, że właściwie zapomnieliśmy, że Herbert jest również poetą trudnego szczęścia, uczciwego zadomowienia się w świecie, życia godnego, co nie oznacza jedynie moralnych zmagań, ale i smakowanie codzienności, czułe przywiązanie do „kamieni do ptaków i ludzi” (Czułość), kontemplowanie ich w ich niepowtarzalnej, jednostkowej niezwykłości: splendor nieba i dostojny chłód kamienia, ptak o nieznanym imieniu, znana od lat twarz, w której nagle objawia się coś nieznanego, nagłe poczucie, że uczestniczy się w czymś wielkim, jak zbiorowość czy świat, i długotrwałe okresy poczucia oddzielenia. Tajemnica życia.

*

Zazwyczaj widzimy Herberta jako poetę kultury, tradycji, metafizyka, poetę etycznych zmagań pozbawionych nagrody, i tej ziemskiej, i tej niebieskiej, pisarza heroicznego, strażnika prawa, które trwa na przekór zmienności. Ale jedną z jego największych tęsknot było szczęście. Także to najzwyklejsze, codzienne (czy szczęście może być najzwyklejsze?), dla którego miał wiele zrozumienia, bo przecież jego najważniejszy bohater liryczny, Pan Cogito, „był pospolity jak inni”, „miał umeblowane myśli”, „nie mógł oderwać / wewnętrznego oka / od skrzynki na listy / w nozdrzach miał zapach morza / świerszcze łaskotały ucho / i czuł pod żebrem palce nieobecnej” (Pan Cogito a myśl czysta). W krótkim apokryficznym szkicu pod tytułem Epilog, zamieszczonym w poświęconym XVII-wiecznej Holandii zbiorze Martwa natura z wędzidłem, Herbert opowiada zwyczajne mieszczańskie życie, reprezentatywną dla wielu kupieckich losów biografię, dzieje człowieka naprawdę zwykłego, przeciętnego, czyni z niego figurę świadomości przyziemnej, sensualistycznej i na zdrowy (kupiecki) rozum racjonalnej, ale też po mieszczańsku solennej, z codziennymi rytuałami pracy, spoczynku, porannej kawy. Opowiada więc żywot Cornelisa Troosta, by gdy zmierza już on ku końcowi, zapytać nie bez niespokojnej ironii: „Nas, którzy o rzeczach boskich wiemy tak niewiele, interesuje pytanie po ludzku błahe – czy był szczęśliwy?”

W tym samym zbiorze znajduje się inny apokryficzny tekst, List – napisany (?) przez jednego z ulubionych malarzy poety, Iana Vermeera, do Antonie’go van Leeuwenhoeka, przyrodnika, „którego zasługi w dziedzinie udoskonalenia mikroskopu są powszechnie znane”. Vermeer próbuje usprawiedliwić sztukę, pokazać odmienność wyrażanego przez nią doświadczenia od tego, o które jest udziałem uczonych. Malarz nie odrzuca nauki, próbuje jedynie przekonać uczonego, że jest równie niezbędna, jak poznawanie świata. Oto zakończenie listu Vermeera (a właściwie credo Herberta): „Jeśli dobrze rozumiem moje zadanie, polega ono na godzeniu człowieka z otaczającą go rzeczywistością, dlatego ja i moi cechowi bracia powtarzamy nieskończoną ilość razy niebo i obłoki, portrety miast i ludzi – cały ten kramarski kosmos, bo w nim tylko czujemy się bezpieczni i szczęśliwi”. I jeszcze: „Wiem, że nie zdołam ciebie przekonać i nie zarzucisz szlifowania soczewek i wznoszenia swojej wierzy Babel. Pozwól jednak, że i my będziemy uprawiali nasz archaiczny proceder, mówili światu słowa pojednania, mówili o radości z odnalezionej harmonii, o wiecznym pragnieniu odwzajemnionej miłości”.

Czy szczęście to pogodzenie z rzeczywistością? Pojednanie ze światem?…

*

Pan Cogito jest jedną z najosobliwszych postaci polskiej literatury. To chyba najzwyczajniejszy na świecie ekscentryk, przyziemny i wzniosły jednocześnie, komiczny i tragiczny, figura krytycznej racjonalności – najbardziej znana z postaci, którym przypadło w literaturze polskiej uosobienie ludzkiego rozumu w jego kryzysowej, dwudziestowiecznej postaci. Zbiór pod takim właśnie tytułem – Pan Cogito – Herbert wydał w roku 1974 (wspomnijmy może inne, niemniej znakomite, tym razem prozatorskie realizacje tego toposu: Profesora Tutkę Jerzego Szaniawskiego (1954), Wykład profesora Mma Stefana Themersona (1953) czy nieukończone Przygody człowieka myślącego Marii Dąbrowskiej (wyd. pośmiertne 1970).

Specyfika krytycznej racjonalności upersonifikowanej Panem Cogito polega na jej swoistym aintelektualizmie, na myśleniu, które jest jednocześnie czuciem, przeżywaniem czy, jak mówi sam Herbert, „myśleniem żarliwym”, chroniącym racjonalność przed intelektualistycznym wyalienowaniem z tego, co ludzkie. Chłód ironii, którą poeta buduje, dystans, równoważy jest najważniejszą obok czułości emocją tej poezji: współczuciem (w przejmującym szkicu Akropol poeta powie, że jest tylko jedna droga do świata – droga współczucia.) Herbert już samym imieniem swojego bohatera nawiązuje do personalistycznego przezwyciężenia doktryny Kartezjusza, który naturę rzeczywistości widział w dwóch rodzajach substancji: materii (res extensa: dosłownie „rzecz rozciągła”) i myśli (res cogitans: „rzecz myśląca”). Samo imię „Pan Cogito” kładzie bowiem nacisk na osobowy wymiar myślenia, jest wyrazem niezgody na jego substancjalność, „rzeczowość”, nieludzkość. Pan – czyli ktoś, a nie coś. Człowiek, osoba. Nie w ogóle, ale „jakaś”, „ta”, konkretna. Bo tylko pojedynczy człowiek może być odpowiedzialny za swoje myślenie, przeżywanie i działanie. Słynna kartezjańska formuła: cogito ergo sum – myślę, więc jestem – pojmowana jest już całkiem inaczej. Można by powiedzieć, że dzięki specyficznie rozumianej myśli, która jest też czuciem i przeżyciem, a która łączy nas ze światem, a nie oddziela od niego swoją abstrakcyjnością, istniejemy jako osoby. Racjonalny porządek świata jest tu również porządkiem serca. Rozum strzeże naszej godności.

*

Zarazem jest Pan Cogito figurą racjonalności w epoce postmetafizycznej, w epoce „śmierci Boga”, poszukiwania nadziei po dekonstrukcji tradycyjnej eschatologii i wizji zaświatów. Zazwyczaj akcentowany jest heroiczny rys Pana Cogito, ironia wierszy z jego udziałem, gra, którą Herbert prowadzi przy pomocy tej maski z własną twarzą. To wszystko jest prawdą, ale niewątpliwym i jakoś tak pomijanym rysem tej postaci jest – powtórzmy – zwykłe pragnienie szczęścia, cierpliwy i uważny, ale też radosny udział w codzienności, dialog, jak powie poeta, z tym oto kamieniem i tym oto bliźnim.

Może w ogóle należałoby powiedzieć, że Herbert jest poetą łączącym sprzeczności. Ironię i czułość, to, co niskie i wzniosłość, przyziemność i prostotę uczuć oraz wyszukaną nierzadko, aluzyjną formę literacką. Pochwałę postawy heroicznej, wyprawę po „złote runo nicości” i zrozumienie dla zwykłego mieszczańskiego pragnienia zadomowienia się w świecie rzeczy. A obok zrozumienia dla jednostkowego szczęścia silne poczucie wspólnoty: wyczulenie na każde naruszenie wymiaru podmiotowego, osobowego, ale zarazem świadomość, że swą pełnię „ja” uzyskuje tylko w odniesieniu do innego „ja”, ale też do grupy, zbiorowości, narodu. Że nie jest samoistną wyspą.

Próbuję zrozumieć to szczęście: w ruchu, w prawie że nieustannej podróży, w niepogodzeniu, broniące się przed uproszczeniem, wygodą, przed rozpaczą, świadome zmierzania ku śmierci, afirmujące istnienie i gotowe na poświęcenie. Szczęście udręki zachwytu, pełni, wydaje się, że niemożliwej. Szczęście nielicznych, które obejmuje świat, zrodzone z miłości do niego, z przeświadczenia, że po raz kolejny warto podjąć próbę opisu tego świata w jego niepowtarzalności: „Bowiem sprawą sztuki jest godzić wzniosłe z tym, co wulgarne, wielkie z tym, co małe. A my w tej mowie nie czynimy nic innego, tylko godzimy niepojęte z tym, co komiczne”.

Pan Cogito a myśl czysta

Stara się Pan Cogito
osiągnąć myśl czystą
przynajmniej przed zaśnięciem

lecz samo już staranie
nosi zarodek klęski

więc kiedy dochodzi
do stanu że myśl jest jak woda
wielka i czysta woda
przy obojętnym brzegu

marszczy się nagle woda
i fala przynos
blaszane puszki
drewno
kępkę czyichś włosów

prawdę rzekłszy Pan Cogito
nie jest całkiem bez winy
nie mógł oderwać
wewnętrznego oka
od skrzynki na listopad w nozdrzach miał zapach morza
świerszcze łaskotały ucho
i czuł pod żebrem palce nieobecnej

był pospolity jak inni
umeblowane myśli
skóra ręki na poręczy krzesła
bzdura czułości
na policzku

kiedyś
kiedyś później
kiedy ostygnie
osiągnie stan
satori

i będzie jak polecają mistrzowie
pusty i
zdumiewający

Krzysztof Bednarski

Zbigniew Herbert, fot. Michał Kapitaniak