Wychowaliśmy się na poezji Herberta, to ona kształtowała naszą wrażliwość i sposób myślenia. Wiem, że takie wyznania brzmią dość banalnie, ale być może zdziwią Państwa, gdy w imieniu swoim i rówieśników wypowiada je pisarz od science fiction. Cóż – że nie kłamię, dowodzą teksty, w dużej części wciąż obecne w księgarniach. „W Utyce obywatele nie chcą się bronić. Miasto opanowała epidemia instynktu samozachowawczego” – tymi słowami Herberta rozpoczyna się jeden z rozdziałów bardzo głośnej swego czasu powieści Marka Oramusa „Arsenał”, w której herbertowskie zdania i obrazy powracają raz za razem. „Kolory sztandarów” Tomasza Kołodziejczaka, uhonorowane nagrodą Zajdla za rok 1996, wskazują na mistrza nawet tytułem. Opowiadań – bo autorzy SF wypowiadają się głównie w krótkich formach – w których przywoływane są herbertowskie frazy, opowiadań o tytułach takich jak „Wstań i idź”, opowiadań opatrywanych mottami z Herberta i takich, w których bohaterowie cytują Jego wiersze albo w których frazy z Herberta dźwięczą w narracji nawet nie policzę. Jest ich na pewno wielokrotnie więcej, niż tych, które odwoływałyby się do Lema lub innych mistrzów gatunku.
Nie informuję Państwa o tym, by dowartościowywać swoją ulubioną, a przez krytyków lekceważoną dziedzinę literatury. Piszę o popularności Herberta w środowisku polskiej fantastyki – cokolwiek kto powie, ruchu literackiego w schyłkowym peerelu najbardziej żywego i spontanicznego – bo rzecz wydaje mi się ciekawa. I na pierwszy rzut oka zagadkowa. Na pierwszy rzut oka trudno o coś bardziej odległego od siebie, niż science fiction i poezja Herberta. Czym mógł zaimponować poeta młodym ludziom, którzy pierwszych czytelniczych lewitacji doświadczali nad opowieściami o pilocie Pirxie, autorom zafascynowanym twórczością Dicka i braci Strugackich?
Wskaże ktoś na otaczającą poetę legendę Księcia Niezłomnego, na powszechnie znany fakt, że jako jeden z bardzo nielicznych nie kolaborował ze stalinowskim reżimem, że nie miał w swej biografii niczego, czego mógłby się wstydzić. Że wiedziano, iż jest patriotą i antykomunistą, jego „Raport z oblężonego miasta” ukazał się w podziemiu i że śpiewał go Gintrowski. Ani myślę zaprzeczać. Tak, zgodność tego co pisał z jego życiem, aura człowieka prawego na pewno sprzyjały zainteresowaniu Herbertem. Ale gdyby szło tylko o to, na powierzchownym zainteresowaniu by się skończyło.
Pójść dalej, wczytać się w jego poezję nie było trudno. To też fakt istotny. Wyznawca szlachetnej, klasycznej prostoty nie utrudniał czytelnikowi kontaktu ze sobą. Nic z tego udziwniania formy, osłaniania awangardowymi wygibasami wewnętrznej pustki, tak charakterystycznego dla większości wykreowanych przez współczesne życie literackie sław. Herbert nie szukał ani nie potrzebował podobnego alibi: podawał nam sensy całkiem otwarcie, niemalże na tacy, z życzliwą nadzieją, że jesteśmy zdolni go zrozumieć do końca – ale i z pobłażliwym przyzwoleniem, by, jeśli nie, każdy wziął tyle, ile potrafi i kiedyś, uzupełniwszy bagaż lektur i życiowych doświadczeń, wrócił po więcej.
To jednak też tylko ułatwiło fascynację, a nie zadecydowało o niej. Tego, co najważniejsze, nie uświadomiliśmy sobie od razu. Sam w tej chwili tylko zgaduję, choć jestem tej odpowiedzi pewien: tym, co najważniejsze, była Herbertowska myśl. Myśl Pana Cogito (czy mógł swą poetycką zasadę wyłożyć prościej i dobitniej, niż tworząc dla swego bohatera takie imię?). Fascynowało w Herbercie najbardziej, że właśnie myśl, rozważanie, dyskurs uczynił istotą swego wiersza. Nie „czucie i wiarę”, tak u nas modne i w tej modzie sheblowane już przez patriotyczno – romantyczną tradycję do gołych desek. Choć wydawało się, że przy jego życiowej postawie powinno być właśnie odwrotnie: że do tego, by być wiernym i iść po złote runo nicości skłaniać mogło tylko odrzucenie racjonalnych kalkulacji. Że niedobitkom pokolenia, które wydało warszawskich powstańców i Zbigniewa Herberta, nic poza czuciem i wiarą nie pozostało. Wydawać by się mogło, iż rzeczowe, chłodne myślenie prowadzić musi do zaakceptowania „historycznych konieczności”, do ugięcia się przed przemocą Wschodu i tchórzliwą zdradą Zachodu, do opuszczenia rąk i paktowania ze zwycięskim szatanem.
Opór przeciwko sowietyzmowi budowano na odruchu, na ludowej wierze, gorącej, ale niepogłębianej, tej, którą w wielki żar rozdmuchiwał Prymas Tysiąclecia. Rozumowa kalkulacja była ucieczką kolaborantów, i tych tragicznych, i zwykłych drobnych szujek, jakie zwykły się mrowić w ranach zadawanych narodom przez historię. Przecież nie podskoczysz z motyką na słońce, przecież trzeba ochronić to co się da, przecież, przecież…
A tymczasem – Książę Niezłomny poświęcił się właśnie kultywowaniu myśli. Nie szarpał za uczucia, nie próbował powodować emocjami. Gniew, miłość, nawet ból pojawiały się w jego wierszach z powściągliwością, poddane rygorowi zasady, jaką człowiek narzuca sobie bez żadnej innej przyczyny i celu, jak tylko po to, by wiernością wobec niej udowodnić sobie nie wiadomo właściwie co. Zasady, by patrzeć do końca „okiem spokojnym, bardzo jasnym”.
Wyjaśnienie jest oczywiste dla każdego, kto rozkochał się w jego poezji: dociekania Herberta kierowały się ku „rzeczom pierwszym”. Poeta nie tracił atramentu na pisanie Stalinie, Leninie czy Hitlerze; wolał przywołać z głębin czasu Damastesa z przydomkiem Prokrustes. Herberta nie interesowały kopie, to co powielone, rozwodnione i wtórne. Szukał istoty rzeczy; krystalicznej struktury, matrycy, odbijanej wciąż przez cywilizację, choć za każdym razem z innymi deformacjami. I dosięgał jej. Nie rozpraszał się na dzbanki rozbite i małe rozbite dusze z wielkim żalem nad sobą.
Postawa, która mniej wnikliwych i nie sięgających wzrokiem równie daleko, paraliżowała – Jemu dała nieprzezwyciężoną siłę. Dała mu ją świadomość, że wszystkie owe historyczne musy, owe dialektyczne i racjonalne konieczności, które jak hydrauliczny młot rozkruszyły serca tylu jego rówieśników, w istocie nie są niczym więcej, niż przepływającą wodą. Imperium sowieckie, budzące w świecie grozę, a w intelektualistach tego świata psie instynkty, oglądane z perspektywy Marka Aureliusza okazywało się zaledwie odrobiną brudu na kartach historii.
Wbrew pozorom, fantastyczne światy, które zajmowały naszą młodzieńczą wyobraźnię, przygotowywały do czytania Herberta i współgrały z jego poezją znakomicie. Fantastyka, na swoją miarę, uczy bowiem właśnie szukania istoty rzeczy. Temu służą jej fajerwerki i efekty specjalne, tak odstręczające „poważnych” krytyków – owo miotanie bohaterami po czasie i przestrzeni czy przemawianie z perspektywy całych globów i cywilizacji. W odległej przyszłości szukają autorzy SF tego samego, co Herbert znajdował w mitach z początków naszej cywilizacji.
Wiem, ten związek to dla poezji Herberta sprawa marginalna, choć mniemam, że z przyczynkarskich powodów ciekawa. Ważniejsze od naszej pokoleniowej i środowiskowej fascynacji jest zrozumienie, że dla Poety, żyjącego wśród takich duchów, nic nie było wystarczającym usprawiedliwieniem odejścia od zasad, jakim pozostali wierni klasycy. Żadne krótkotrwałe korzyści, oferowane kolaborantom, nie były warte stoickiego spokoju greckich posągów i jasności antycznej filozofii. Nic wreszcie nie mogło się okazać więcej warte od ukształtowanego przez nie poczucia smaku i przyzwoitości oraz pogardy dla szpiclów, katów i tchórzy. Nawet groza, że mógłby spaść bezcenny kapitel ciała – głowa.
A którzy tylko odziedziczą wyziębły pokój, parę książek – zaprawdę, nie umarli cali. Pozostaje po Poecie coś więcej, niż uładzony życiorys, pisany przez korniki, i przeobrzydliwe próby zrobienia z niego wariata przez tych, których po rozmaitych wykonanych w życiu woltach pali nieznośnie pamięć o jego stoickiej niezłomności.
Zbigniew Herbert odszedł ze świata, który nie był już światem jego młodości i wieku dojrzałego – i w którym wyprostowana postawa Pana Cogito, o paradoksie, zyskała nowy sens. Sens trwania przy myśli, sens oddawania się rozważaniom, kiedy światem przestało rządzić słowo i niesiona przez nie myśl, a władzę przejęli ci, którzy potrafią na masową skalę wzbudzać i wygaszać impulsy pozakorowe.
Słowa przestają już być nawet szlamem, w jaki zamieniała je komunistyczna propaganda. Stają się wodą. Mało istotnym uzupełnieniem migających bezustannie kolorowych obrazków. Jeśli trzeba więcej sprzedać, wzbudzić pożądanie lub niechęć, obrazki wystarczą. Nikt nie zamawia słów, zabrakło idei – nawet zbrodniczej – która by ich jeszcze potrzebowała. Intelektualiści, ostatni samozwańczy strażnicy słowa, z zapałem ludzi opętanych oddają się w ramach obłędu „politycznej poprawności” jego maltretowaniu, niszczeniu i odzieraniu z sensu, aby przestało wprowadzać dysonans w zgodne blablanie kolorowych skrzynek.
Zbigniew Herbert pozostawił przeciwko takiemu światu mieszkanie z wierszy i esejów. I pozostawił Pana Cogito z jego krystalicznym, równie antycznym jak dzisiejszym i jutrzejszym poczuciem smaku oraz przyzwoitości. Żeby zrozumieć, jak wiele pozostawił, trzeba uważnie wpatrzeć się w przyszłość.
Rafał A. Ziemkiewicz