Tekst ten z założenia jest krótki. Ma żeglować w Internecie, więc łatwo sobie czytelnicy mogą go rozszerzyć o fakty, dodatki i bonusy wszelakiej próby i maści. Nie bardzo chcę się skupiać na warstwie muzycznej koncertu i to nie dlatego, że głuchawy jestem. Skoro kilku gigantom muzyki poważnej i na dodatek powszechnej nie przeszkodziło to w tworzeniu, to czemuż mnie profanowi z chromym aparatem do odbioru, nie miałaby być dana władza sądzenia. Jednak w tym wypadku chodzi raczej o związek tego com widział i dał radę usłyszeć w kontekście kilku utworów mego świętej pamięci Wuja, Zbigniewa Herberta. Wychodzę wszakoż z założenia, iż powinienem wykazywać pewną dozę ostrożności, albowiem ten właśnie autor wierszy, deklarował zasadniczą niechęć do oddawania swych tekstów do przeróbek, stylizacji, modyfikacji – nawet tych tradycyjnych, takich jak dodawane do wiersza powtórzenia fraz. Nie znaczy to, że jestem niewolnikiem zmarłego, ale i pewna wierność mnie obowiązuje.

Prezentowany koncert zatytułowany Pudełko zwane wyobraźnią został oprawiony i przyprawiony muzyką bardzo bogatą o mieniących i intensywnie oddziaływujących na słuchacza ścianach muzycznych, zwłaszcza tych dmuchanych. Lider zespołu, Joszko Broda potrafi przytłoczyć odbiorcę, ale ponieść żywiołowym duktem utworu ku nowym przestrzeniom tła, na którego krajobrazach rozgrywać się będzie dramat słowa. Przy tym raźnie poruszające się melodie, często zniewalają, wciągają słuchacza w wnętrze swego żywiołu, że nawet zapomina o kryjących się w arabeskach dźwięków wątkach ludowych i nie chodzi tu tylko o instrumentarium, jazzowych i Bóg wie jeszcze jakich, w czym bardzo sprawnie liderowi pomagają pozostali muzycy (Rafał Kierpiec – kontrabas, Marcin Hałat – skrzypce, Wojciech Świerczyna – gitary i

Piotr Matusik – klawisze). Toteż miałem początkowo spore wątpliwości, czy obie strony, obie sztuki mają szanse się spotkać. Muza Herberta wydaje się być dość odległa od tego, co grają Brody, ale to wszystko jest złudzeniem. Wbrew pozorom, jak coś jest dobre, to z utworami takiejż klasy, nawet bardzo odległymi stylistycznie może rozwinąć się twórczy dialog, klucz zasadniczy, dom ogrodów takich zdarzeń.

A że wszystko się zdarzyć może, przekonuje nas od początku i to skutecznie sam Joszko, a pozostałym muzykom nic pod tym względem nie brakuje. Wszakoż oni, uzbrojeni konwencjonalnie koncertowymi instrumentami poza solowymi popisami mają drugi głos. Zaś pan Joszko ma wiele, przede wszystkim „dmuchanych” narzędzi muzycznych. W ręku szefa zespołu i żywym kontakcie z jego płucami wszystkie instrumenty frapują i zadziwiają, zaś człowiek posługujący się nimi robi wrażenie kogoś, kto na spacerze podniesie suchy patyk i… po chwili może na nim koncertować, dając sobie i bliźnim wiele radości. W tej menażerii przedmiotów, z których Joszko wydobywa dźwięki, zwróciła mą uwagę zmiana drumli w trakcie jednego z utworów i… tą drugą sobie nazwałem ciemną, jako że była całkiem molowa. Inna sprawa, że na co poniektórych instrumentach muzyk uzyskuje dźwięki jako żywo przypominające brzmienia elektroniczne, a więc… jak posłuchasz, to i stwierdzisz – dla każdego coś miłego.

Ciekawie został ułożony program występu. Radosne dzieci z elementarza i Pudełko zwane wyobraźnią stanowią wyrazisty prolog do całości. Potem przychodzi czas na bajeczki Herbertowe, zaczerpnięte z małych utworów prozą, powiastek, czasem zwanych bajkami, które Poeta wpisał do swych wierszowanych dokonań. Prawdę mówiąc, trochę się tego bałem. Z początku nieco drażniły mnie liczne powtórzenia poszczególnych wersów, ale z czasem dotarło do mnie, że jest to rodzaj kontemplacji, a jeśli tak to unoszone żywiołową muzyką słowa zmieniają swą rolę, stają się zaklęciami i choć koncert pozostaje koncertem, to równocześnie przemienia się w misterium zaklinania rzeczywistości; ujawnia nowy wyraz tych bajeczek, który zajmował dotąd tylko część naszej wyobraźni, bośmy jej skąpili, ale teraz te dziecinne postacie i głosy otwierają je na magiczną stronę pisarsko-wykonawczego przedsięwzięcia. Bardzo wyraźnie było to widać w prezentacji utworu Krasnoludki, w którym brawurowo wykonawca odsłania przed nami światek gnomów, którym język nieco urzędowy nie odbiera wdzięku funkcjonowania na obrzeżach naszego świata, a równocześnie niepokoju, boć przecież mogą wprowadzać zamieszanie, a tu można bractwo zebrać, powiesić ususzone nad drzwiami, by mieć spokój. Niby każdy czytelnik wie, że chodzi tu takie małe licho, co się nam pęta po krańcach codzienności, a nawet w czasie wywczasów wprowadza element metafizycznego niepokoju.

Do Herbertowskich wątków trzeba koniecznie dorzucić wykonania dwóch utworów, które różnią się wyraźnie od pozostałych zamkniętych w „pudełku wyobraźni” p. Brody, jego dzieci i „towarzyszy w muzyce”. Chodzi tu przede wszystkim o wiersz Kamyk, jeden z istotnych znaków muzy Księcia Poetów. Sięgano po ów utwór i próbowano go śpiewać na różne sposoby, że wymienię tu tylko Czesława Niemena, Przemysława Gintrowskiego, czy Dominikę Świątek. Jednak słyszeć mi przyszło już bardzo wiele innych wykonań, a i muzyczne tło przybierało wielką mnogość kształtów, nadawanych wyobraźnią kompozytorów, których nie jestem tu w stanie wymienić. Ów jeden ze sztandarowych, że się tak wyrażę, wierszy Herberta stawiał jednak wszystkim jego interpretacjom, inkrustowanym muzyką, wysokie wymagania. Dość powiedzieć, że chyba żadna transkrypcja na głos śpiewający z akompaniamentem w pełni mnie nie zadowoliła, a nie mam ja ci słuchu, oj, nie mam, nad czym boleję. Tym większe było moje zaskoczenie, że do ideału, który z natury rzeczy jest niewyobrażalny, ale przeczuwalny i oczekiwany, bardzo zbliżył się p. Broda jako kompozytor i długowłosy jego syn, taki z młodszych nastolatków, przypominający płowego cherubina.

No i wreszcie – dla mnie clou programu – Piosenka. Ten utwór Herberta, nie ukrywam, należy do mych ulubionych, także ze względu na to, iż ma on specyficzną dramaturgię, bardzo bliską duchowości mego śp. Wuja. Punktem wyjścia jest tu konkret, czyli obraz cichego pogrzebu poległych, widywany nieraz na naszych ziemiach. Rychło wszakże utwór o bardzo silnym i dostojnym rytmie zmienia się z opowiastki w hymn bądź tren metafizyczny. Jeśli do tego dodać niebywałe wykonanie Marysi Brody, liczącej sobie mniej nie więcej tylko lat 9, to niejednemu wrażliwcowi może się w głowie zakręcić. Młoda dama śpiewa część swej partii cichutko i niemal melancholijnie, by w dobrze upatrzonych przez Ojca momentach przechodzić do forte, a właściwie fortissimo, zaskakująco mocnego jak na bardzo drobny i delikatny instrument ciała wykonawczyni. Co ciekawe, „w partiach” o takim właśnie charakterze – moim zdaniem – u młodych Brodów łowiłem elementy góralskiego zaśpiewu. Nie było to coś bardzo wyraźnego i pojawiało się w tle, ale jak każdy dowód szczerej tożsamości budziło szacunek i nader przyjazne uczucia.

Sama obecność na scenie dzieci p. Brody (Józio, Roch, Maria ,Iwo, Jeremi)

była kreacją z gatunku mimowolnych, czyli nader urodziwych. Młodzi – od lat dziewięciu do nastu – zachowywali się bowiem całkiem swobodnie, acz taktownie nie przekraczając ram, które narzucał publiczny, co się zowie, koncert. Natomiast, kiedy przychodziło co do czego i mieli dać głos, czynili to z pełną powagą i wzorową dyscypliną. Chłopcy byli uroczy, ale cóż począć, jestem wrażliwy w sposób jak najbardziej naturalny, więc i Marysia– wstyd powiedzieć – mnie oczarowała. Bo też jest jakąś tajemnicą, jak i gdzie w takim małym skrzacie może się pomieścić tyle kobiecości, momentami wręcz sprawiającej wrażenie subtelnie wystudiowanej. Kiedy to ostatnie tylko przemknie człekowi przez głowę, Mała Dulcynea potrafi szeroko ziewnąć, układając swe usteczka w idealnie okrągłą literkę „O”. Doszło do tego, iż czułem się zobligowany do wtargnięcia na scenę i ucałowania dłoni „śpiewaczki”. Przyjęła to z tak powściągliwym spokojem, jakby spotykało ją to, co najmniej parę razy dziennie i to od lat.

Reasumując, nie tylko występ Dzieci z Brodą nie uczynił żadnej krzywdy Herbertowskiej muzie, ale dołożył zacną gałązkę do jej laurowego wieńca, może nawet posrebrzaną. Chciałoby się parafrazując zanucić: Ojciec Joszka uczył dzieci swoje, a miał ich wszystkich sto dwadzieścia troje. Z pewnością z takiego rozwoju sytuacji świat i ludzie mieliby pożytek, a jednak poważnie tego życzenia nie można wypowiedzieć, by nie przyprawić o apopleksję Ichmości Debory, Pani Brodowej.

Rafał Żebrowski
Siostrzeniec Zbigniewa Herberta