Choć dokładnie nie pamiętam, kiedy to się zdarzyło, ale wracając pamięcią do tamtej chwili, niemal ją widzę pod przymkniętymi powiekami. Wówczas byłem studentem, a więc rzecz działa się w latach siedemdziesiątych. Właśnie przybyłem na spotkanie z wujem, Zbigniewem Herbertem. Był bardzo poruszony, a przyczyna tych emocji wydawała mi się wówczas dość zagadkowa. Tak więc stał pośrodku tej części kuchni, która pełniła funkcję jadalni oraz miejsca spotkań nieformalnych, i rozprawiał z podnieceniem: -„Jemu się wydaje, że ja długo czekam, aż natchnienie spłynie na mnie z nieba, niczym promień lub ognik nad głową apostoła, a reszta się dzieje sama”. Dziś oczywiście żałuję, że nie zakonotowałem w swej pamięci, kto w taki gwałtowny ruch wprawił uczucia Poety. Może po prostu byłem zadowolony, że dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności tą osobą nie byłem ja sam. Notabene, przyszły Autor Pana Cogito miał już wówczas licznych wielbicieli swego talentu i bynajmniej nie mógł odpowiadać za wybryki „wielbicieli”. To w owych czasach z ust swego uniwersyteckiego kolegi, obecnie szacownego profesora polonistyki, słyszałem supozycje, iż mój Wuj powinien dać się wybrać do Sejmu, by wstrząsnąć podstawami komuny i bardzo się biedziłem, aby mój respons był w miarę dyplomatyczny.

Jednak równocześnie przecież były już całkiem realne podstawy do wpisania Zbigniewa Herberta w poczet największych polskich poetów współczesnych, a z czasem do świadomości czytelników i przynajmniej części literaturoznawców zaczęło docierać, iż waga Jego twórczości jest daleko bardziej ważka, pozwalająca na porównania z Janem z Czarnolasu i Juliuszem Słowackim. To oczywiście jeszcze o niczym nie świadczy, tak samo zresztą jak pełne modestii frazy w napisanym później wierszu Do Ryszarda Krynickiego – list:

Niewiele zostanie Ryszardzie naprawdę niewiele
z poezji tego szalonego wieku na pewno Rilke Eliot
kilku innych dostojnych szamanów którzy znali sekret
zaklinania słów formy odpornej na działanie czasu bez czego
nie ma frazy godnej zapamiętania a mowa jest jak piasek (…)

Nie można się dać zwieść pozornej prostocie tej poetyckiej epistoły, która w istocie jest dzielnym wierszem, pełnym autoironii i niepozbawionym zakamuflowanej złośliwości. Trzymając się jednak naszego tematu, od razu trzeba nadmienić, że „szamańskie praktyki” nie były obce Herbertowi, który nie tylko najdoskonalej potrafił wyrazić polskie zbiorowe doświadczenie ostatnich dekad, ale i nadał temu formę tyleż znakomitą artystycznie, co uniwersalną. Notabene, pośród popiołów różnych zabiegów Herbertomachów jak brylant lśni koncept, iż oto Autorowi Przesłania Pana Cogito należałoby postawić zarzut tworzenia nieznośnie celnych, wręcz przysłowiowych fraz. Nie będziemy tu wywodzić jeremiad nad zazdrością w cechu rymopisów, ale chciałbym zwrócić uwagę na to, że istotnie owo oskarżenie zostało skierowane pod właściwym adresem, bo takich miejsc w herbertowskich wierszach jest znacznie więcej niż się powszechnie uważa. To, że zaledwie kilka bywa cytowanych, czasem do przesytu i znudzenia włącznie, to już wina szanownej publiczności literackiej, a jeszcze bardziej tuzów naszej kultury.

Jednak nie ma co ukrywać, że w cytowanym powyżej, a ogłoszonym w 1983 r. utworze – choć z pewnym przekąsem – Poeta uznał swą sztukę za pokrewną praktykom zgoła mało racjonalnym, które nie układają się w spójny system, lecz umysły bardziej ścisłe wprowadzają w stan dość zaawansowanego niepokoju, którego nie chciałbym nazywać metafizycznym. Oczywiście wszystko można sprowadzić do przekory, bo akurat ten Poeta istotnie bardzo często robił do swych czytelników tzw. perskie oko. Jednak przyjmując bezkrytycznie takie założenie, popełnilibyśmy poważny błąd. W dzisiejszych czasach panuje dość nieznośna maniera, by za wszelką cenę „dokonywać odkryć”, prowadzących do zdobycia „kluczy” do wszelkich tajemnic. Tymczasem dzieje cywilizacji wskazują, że takie rozwiązania należą jedynie do sfery religii, a we wszelkich innych przypadkach prowadzą na manowce lub nawet do zbrodni. Zresztą bardzo często uproszczenia kończą się prostactwem, uwłaczającym „potędze smaku”. Tak dla przykładu warto wspomnieć, że Herberta cygański żywot raczej męczył, a przede wszystkim był traktowany przezeń jako strata czasu, który winien poświęcać swemu… no właśnie, aż prosi się, by napisać „posłannictwu”… i już widzę jak Wuj marszczy brwi w poczuciu niesmaku. Tym bardziej, że był „posiadaczem” tak licznych cnót towarzyskich, iż dosłownie nie było sposobu, by nie czynić z nich użytku, a może nawet byłoby to grzechem. Jednak biada temu, kto uległ zwodniczemu urokowi rozbawionego Poety, który na próbę nieupoważnionej fraternizacji zawsze odpowiadał gwałtownie, czasem niemiłosiernie wykpiwając śmiałka.

No tak, ale najwyraźniej nasze rozważania brną w ślepą uliczkę, więc trzeba odwołać się do szlachetnej muzy Clio, którą zresztą z poezją wiążą nici nierozerwalne. W dzieciństwie Zbyś nie był szczególnie silnym chłopcem i po prawdzie można go uznać za nieodrodnego dziedzica nieświetnego zdrowia Herbertów. W tych odległych czasach to latorośl zaprzyjaźnionego rodu Heintschów, Paweł, towarzysz wielu zabaw i eskapad narciarskich, a potem niespełniony poeta i ksiądz pasterzujący na mocno prowincjonalnej parafii, zdawał się już chłopięciem dosiadać pegaza. Do końca też swoich dni nie mógł zrozumieć, jak się to stało, iż ten cichy, niezbyt „efektowny” „Benio”, tak zdystansował go w pisarskim rzemiośle pomimo wszystkich wcześniejszych auspicji i późniejszych mozołów oraz starań. To już ty, Halinko – mówił do siostry Zbigniewa niedługo przed własnym zgonem w Domu Księdza Weterana w Otwocku – wydawałaś się śmielsza i bardziej przystawałaś do naszej kompanii. Notabene, sam Herbert wspominał w jednym z wywiadów, że w domu rodzinnym był zwyczaj układania rymowanych powinszowań, ale zwolniono go z tego obowiązku, bowiem wierszoklectwo słabo mu szło, a rodzice nie chcieli go stresować.

Nie tylko nie zamierzam dezawuować tego świadectwa, lecz śmiem twierdzić, iż ma ono pokrycie w faktach, które w swoim czasie ujawnię, ale teraz poprzestanę na zacytowaniu prologu wiersza Życiorys z tomu Rovigo (są bowiem dwa poetyckie curriculum vitae pióra Herberta i oba mają niemały związek z Jego własnym żywotem, choć nigdy aż po ścisłość autobiograficzną). Co ciekawe, reszta cytowanego poniżej utworu mogła by być antycypacją drogi życiowej Poety, gdyby… nie został poetą. A więc oddajmy głos samemu Herbertowi:

Byłem chłopcem cichym trochę sennym – i o dziwo –
inaczej niż moi rówieśnicy – rozmiłowani w przygodach –
na nic nie czekałem – nie wyglądałem przez okno
W szkole – pracowity raczej niż zdolny posłuszny bez problemów (…)

To wszystko – wbrew pozorom – prawda. Natomiast wierutnym wymysłem jest posądzanie Ojca przyszłego Poety o zmuszanie go do wyboru przyszłej drogi życiowej. Nawet to, co w jednym z wywiadów powiedział sam Herbert, iż sprawił mu zawód, bo „przystał do artystów”, było autoironicznym żartem i to – wedle mego osobistego mniemania – pozbawionym wdzięku. Tego typu stwierdzenie nie tylko czyni z mego Dziadka domowego satrapę, ale i okropnego drobnomieszczanina, a ów miłośnik literatury i poezji, człowiek niebywale muzykalny, nie tylko „oglądacz”, ale i kolekcjoner obrazów, czyli – krótko mówiąc – przedwojenny inteligent całą gębą, a przy tym wzięty prawnik oraz działacz gospodarczy na polu spółdzielczości, nawet na takie supozycje nie zasłużył. Ale mniejsza z tym, bowiem najlepiej o nim świadczy to, że z cichego i co najwyżej uzewnętrzniającego specyficzne poczucie humoru (też podobne do ojcowego) chłopca, wychował takiego poetę.

Podobnie ma się rzecz z imputowanymi Zbigniewowi Herbertowi inklinacjami do polonistyki, które miał przejawiać w czasie – powiedzmy – pomaturalnym, a więc u progu swej dorosłości. Rzeczywiście do takich wyborów wydawały się go skłaniać bardzo bolesne przeżycia. Wszak czasem nie raz popychały one ludzi ku mistyce lub innym wzlotom ducha. Otóż przyszły Poeta uległ ciężkiej kontuzji narciarskiej – wedle moich ustaleń – ostatniej zimy okupacji sowieckiej. Podobne cierpienia, choć z innego powodu, z Ignacego Loyoli uczyniły twórcę zakonu jezuitów, a z czasem i świętego. Nasz bohater po naznaczonym bólem leczeniu i rekonwalescencji pozostał kaleką do końca życia, zrazu poruszał się o kulach, a po ich porzuceniu dość długo nie mógł się obyć bez ortopedycznego buta. Mimo to dokończył edukację na poziomie licealnym, oczywiście na tajnych kompletach we Lwowie. Trzeba przyznać, że w rodzinnym mieście nie miał zbyt wiele czasu na podjęcie decyzji o wyborze dalszej drogi życiowej, bowiem już wiosną 1944 r., wraz z całą najbliższą rodziną, znalazł się w Krakowie.

W korespondencji z Marią Obercową, której potem dedykował wiersz Wilki, znalazł się ciekawy wątek. Otóż Pani ta zwróciła się do Poety z prośbą o napisanie wspomnienia o tajnych kompletach, prowadzonych przez jej mistrzynię, p. Izydorę Dąbską, późniejszą profesor filozofii i adresatkę dedykacji Potęgi smaku. Herbert odpowiedział, że takowych wspomnień nie ma, bo bodaj raz był na konspiracyjnych zajęciach, a poważniejsza znajomość między nim a Panią Profesor zadzierzgnięta została dopiero po wojnie w Gdańsku. Tu także dało o sobie znać domniemanie, że Autor Pana Cogito musiał niegdyś poszukiwać swego celu w życiu poprzez zamiłowanie do nauk „subtelniejszych” niż „stosowane”. Było jednak zupełnie inaczej. Oddajmy głos Leszkowi Elektorowiczowi, poecie i przyjacielowi Zbigniewa Herberta, który pisał: „Spotykaliśmy się w latach okupacji niemieckiej przy zakrapianych w miarę, ale ograniczanych przez Polizeistunde, okazjach towarzyskich, w których młodziutki Zbyszek zachwycał – już wtedy – erudycją i humorem. Bywało to w domu pp. Sekiełłów, znanej lwowskiej rodziny; w spotkaniach uczestniczył dr Stanisław Hubert, niejako mentor Zbyszka, znacznie od niego starszy, późniejszy profesor prawa międzynarodowego na Uniwersytecie Wrocławskim.” W istocie, obu wymienionych wyżej panów dzielił dystans jednego pokolenia, bowiem starszy z nich był już przed wojną docentem Katedry Prawa Politycznego i Prawa Narodów Uniwersytetu Jana Kazimierza. Z uczelnią tą był również związany w okresie okupacji sowieckiej, przy czym przez pewien czas nie znajdował się na liście osób formalnie zatrudnionych (brak go np. w wykazie z lipca 1940 roku). Prowadził też wykłady z prawa narodów na tajnych kompletach, w ramach konspiracyjnego Wydziału Prawa Uniwersytetu Jana Kazimierza, a równocześnie był związany z polskim podziemiem, działającym na terenie Lwowa podczas okupacji niemieckiej. Otóż – jak z tego widać – Zbigniew Herbert przed opuszczeniem rodzinnego miasta bynajmniej nie był zafascynowany badaczem literatury, czy jakimś pisarzem, ale wybitnym znawcą prawa. To, czy poznał go, karmiąc wszy w Instytucie Tyfusowym profesora Rudolfa Weigla, czy też w inny sposób, nie ma dla nas większego znaczenia, choć oczywiście uczęszczanie na wykłady o treści jurydycznej jeszcze pewniej potwierdzałoby poniższą tezę. Wydaje się bowiem dość prawdopodobne, że przyszły Poeta w istocie poważnie już wówczas myślał o pójściu w ślady ojca i była to jego własna, a nie wymuszona decyzja, tym naturalniejsza, że osobowość rodziciela dominowała w kręgu rodzinnym. Nie bez znaczenia była też specjalność docenta Huberta; czyż bowiem studiowanie prawa narodów nie było odtrutką na szaleństwa wojny, ludobójstwa i czystek etnicznych, których tragiczne skutki wrażliwy młodzian obserwował w swym najbliższym otoczeniu. Notabene, z lwowską Katedrą Prawa Politycznego i Prawa Narodów związane też było studium dyplomatyczne, którą to dziedziną Zbigniew interesował się bezpośrednio po wojnie.

Jednak – być może – ulegamy złudzeniu, biorąc nikły, choć znaczący ślad, który jest jak pojedynczy kamień w szerokim nurcie strumienia. Wszak Zbigniew Herbert w wystąpieniach publicznych parokrotnie sam wskazywał, że zaczął pisać wiersze właśnie mniej więcej w tym samym czasie. Wystarczy wspomnieć, że w 1943 r. zmarł młodszy braciszek przyszłego Poety, Januszek, i był to szok dla całej rodziny, a zarazem powód całkiem wystarczający, by w „chłopcu cichym trochę sennym” obudzić pisarza. Tak więc może z „towarzyskich” okoliczności wyciągnęliśmy zgoła pochopne wnioski.

A jednak – nie! Przekonuje nas o tym w sposób niepodważalny świadectwo, którym jest jeden z listów pisanych przez Herberta już z Krakowa do znajdującego się jeszcze we Lwowie Zdzisława Ruziewicza, syna zamordowanego przez Niemców profesora (współtwórcy słynnej tamtejszej szkoły matematycznej), ale w tym wypadku przede wszystkim najserdeczniejszego przyjaciela młodości przyszłego Autora Pana Cogito. Dodać jednak wypada, że opuszczenie rodzinnego miasta było dla wybrańca muz traumatycznym przeżyciem, a i rodzice najwyraźniej pozostawiali mu sporo swobody, choć już kilka miesięcy minęło od Jego ostatniego osiągnięcia życiowego, czyli zdobycia konspiracyjnej matury. Toteż szczególnej wagi nabiera fragment listu napisanego przezeń 28 IV 1944 r.: „W ostatnim czasie zacząłem czytać i uczyć się nieco. Odkryłem pewną bogatą bibliotekę prywatną (z książek można korzystać, tylko czytając je w gabinecie pana domu), zawierającą m.in. Bibliotekę Nobla1 (prawie komplet), Wielką Literaturę Powszechną2 i inne. Stwierdzam po raz setny, że literatura oczyszcza, zanurzam się tedy po szyję w tej krynicy i coraz bardziej trzeźwieję. Zawarłem przytem znajomość z pewną panią (Mgr. [Magister] nauk ekonomiczno-handlowych WSH [Wyższa Szkoła Handlowa] – Warszawa), która obiecała mi wyrobić konieczne do nauki stosunki, tudzież udzielić fachowej lektury. Już zwędziłem jej parę podręczników, które studiuję wieczorem (ekonomia jako środek nasenny)”. Może i słowa te nie zostały skreślone z należytą powagą, ale bez wątpienia dowodzą, iż mimo braku entuzjazmu młody Zbigniew Herbert samodzielnie i świadomie wchodził na drogę kontynuowania tradycji familijnej, zainicjowanej przez Ojca.

*

Powyższy szkic został opatrzony nieco zbyt dramatycznym tytułem, na domiar złego opartym na dość karkołomnej konstrukcji logicznej: skoro nawet Herbert nie urodził się poetą, to któż mógłby być z góry predestynowany do tego szlachetnego powołania. Doprawdy nie poszukuję tu zasługi poprzez wspieranie nauki naszej matki, Kościoła Katolickiego, wbrew „błędom” kalwińskim, lecz namawiam do ostrożności w ferowaniu wyroków; do odrzucania jednowymiarowego postrzegania losu Poety; a wreszcie – głoszę pochwałę poszukujących własnej drogi!

Rafał Żebrowski

  1. Seria edytorska Wydawnictwa Polskiego, spółka z ograniczoną poręką, Poznań ul. Zwierzyniecka 6. Lwów ul. Zyblikiewicza 15, pod redakcją Stanisława Lama.

  2. Jedna z „flagowych” edycji Księgarni i Domu Wydawniczego Trzaska, Evert i Michalski., ukazywała się w latach 1930-1933, pod redakcją Stanisława Lama.