Był rok 1988, uczyłem się w liceum. Któregoś dnia polonista przyniósł na lekcję emigracyjne wydanie „Raportu z oblężonego Miasta” i odczytał na głos kilka wierszy. Po dzwonku długo nie potrafiłem dojść do siebie. Książkę natychmiast pożyczyłem od nauczyciela i przepisałem ręcznie do zeszytu. W szkolnej bibliotece zdobyłem „Wiersze zebrane” z okładką imitującą błękitny marmur. Miałem zamiar je ukraść. Dopiero po wakacjach z litości dla bibliotekarki zmieniłem zdanie.

Krystaliczne frazy Zbigniewa Herberta otworzyły mnie na poezję. Znalazłem w nich dyscyplinę języka, przejrzystość myśli, ale również moralną siłę, która zawsze mnie fascynowała. Pod ich wpływem sam zacząłem pisać. Z efektów tych epigońskich prób nie byłem jednak zadowolony. Gubiłem się w labiryncie filozofii i kultury, grzeszyłem wielosłowiem. Stosunkowo szybko odkryłem, że wyobraźnia pcha mnie raczej w stronę rozbudowanych obrazów poetyckich. Przez wiele lat czerpałem inspiracje z poezji Czesława Miłosza. Teraz przywracam należne miejsce mistrzowi mojej młodości. Pod względem poetyki wciąż wiele nas dzieli, ale dziś nie to jest najważniejsze. Najważniejsza jest wierność „starym słowom” i „krzyżykom ulepionym z chleba”, choć „wokół huczy wspaniałe życie/ rumiane jak rzeźnia o poranku”.

Herbert wrócił do mnie dojrzalszy od poety z moich młodzieńczych wyobrażeń: pełen goryczy, męstwa, w pewnym sensie przegrany jak adresat „Przesłania Pana Cogito”, podobny do powstańców warszawskich czy żołnierzy wyklętych. W tej samej kondycji wrócił też do Polski. Przez lata więziony poza granicami naszych moralnych wyborów, jakimś cudem wydostał się ze złotej klatki i przyleciał na skrzydłach współczucia. Jest coraz częściej powoływany na świadka współczesnych wydarzeń. Nie tylko ze względu na profetyczny – w kontekście 10 kwietnia 2010 r. – fragment wiersza „Guziki”: „i cisza jest na wysokościach/ i dymi mgłą smoleński las”, czy słynną frazę o „zdradzonych o świcie”. Cała jego twórczość zadziwiająco trafnie opisuje rzeczywistość III RP.

W 1982 r. autor „Raportu z oblężonego Miasta” notował: „teraz kiedy piszę te słowa zwolennicy ugody/ zdobyli pewną przewagę nad stronnictwem niezłomnych/ zwykłe wahanie nastrojów losy jeszcze się ważą”. Z głębokości stanu wojennego Herbert przepowiadał to, co stało się siedem lat później przy „okrągłym stole”. W 1994 r. w wywiadzie dla „Tygodnika Solidarność” poeta porównał ten sposób wyjścia z totalitaryzmu do porodu zakończonego wymóżdżeniem płodu. Jego misję tragarza narodowej pamięci podjęli inni: Anna Walentynowicz, Krzysztof Wyszkowski, Andrzej Gwiazda. Wspólnie zdawali się powtarzać za Panem Cogito: „patrzymy w twarz głodu twarz ognia twarz śmierci/ najgorszą ze wszystkich – twarz zdrady”.

Ci, którzy stali wówczas na szczycie schodów, starali się ignorować ich świadectwo. W stosunku do Herberta, którego nie mogli całkowicie przemilczeć, sugerowali, że jego polityczne komentarze wynikają z choroby psychicznej, alienacji, zgorzknienia. Pisali, że „Pan Cogito ma kłopot z demokracją”. Bali się go jak diabeł święconej wody, a po jego śmierci skonstruowali sztucznego słowika, rzekomo na obraz i podobieństwo poety. Ptaszek w złotej klatce wyśpiewywał miłe arie dla zagranicznej publiczności. Oczywiście pod warunkiem, że któryś z lokajów uprzednio go nakręcił.

Ale Herbert powrócił. Podobnie jak za życia wracał z wycieczek do Włoch czy Francji – zrywając „bandaże życzliwej obojętności”, przejęty odnowioną w Smoleńsku „własną raną”. Co się zdarzyło podczas jego nieobecności? Potwór, który przeszedł transformację w 1989 r., wciąż jest bezkształtny i trudno go wyzwać na ubitą ziemię. Nadal – jak twierdzą rozsądni – można z nim współżyć, „należy tylko unikać/ gwałtownych ruchów/ gwałtownej mowy/ (…) oddychać płytko/ udawać że nas nie ma”. Podobna jest też niechęć części narodu do życia na niby. Pod wieloma względami jesteśmy dziś jednak w sytuacji trudniejszej niż w komunizmie. Do opowiedzenia się po właściwej stronie nie wystarczy już „potęga smaku”, bo estetyka wzięła rozwód z etyką. Zawodowi kłamcy noszą dobrze skrojone garnitury i występują w efektownych studiach telewizyjnych. „Kobiety różowe płaskie jak opłatek” kuszą nas z małych i wielkich ekranów. „Włókna duszy i chrząstki sumienia”, wplecione w zmysły Pana Cogito, niespecjalnie nadają się do oceny celebryckiego raju.

Czego uczy nas dzisiaj wielki poeta? Po pierwsze, raczej „uporu i trwania” niż gorączkowego wzniecania rewolucji. Po drugie, cierpliwej pracy nad wyrwaniem się z semantycznej zapaści. Spokojnego tłumaczenia, że „ptak jest ptakiem/ niewola niewolą/ nóż jest nożem/ śmierć śmiercią”. Po trzecie, używania wyobraźni jako narzędzia współczucia dla bliźnich. Po czwarte – najważniejsze – wspomnianej już wierności. W epoce ciągłych wezwań do kroczenia drogą postępu, uatrakcyjniania chrześcijaństwa czy dialogu z postmodernizmem Herbert wyraźnie staje po stronie cnoty, tej „płaczliwej starej panny”, która „sznuruje usta/ powtarza wielkie – Nie”. Akceptuje ją taką, jaka jest. Nie wymaga, by była młodsza, ładniejsza, kołysała się w biodrach w takt modnej muzyki. Przygląda się jej z nieudolnie skrywaną czułością, gdy – przeklinana za swój upór – maszeruje Krakowskim Przedmieściem, osłaniając przed wiatrem płonące wnętrze znicza.

PANI COGITO

Pamięci Anny Walentynowicz,
poległej 10 kwietnia 2010 w Smoleńsku
i pochowanej na gdańskim cmentarzu
przy ulicy Srebrniki

Pociemniało twoje miasto o północy
od nabrzeży po łagodne zbocza moren
w betonowych blokowiskach się położył
ulepiony z małych ludzi wielki golem
dawno ucichł wspólnotowy śpiew pod bramą
raz na zawsze skonfiskował czas ulotki
do galerii – tych handlowych – tłumy walą
ruski czołg jak stał tak stoi obok stoczni
może wcale cię nie było na tym świecie
może jesteś wymyślona przez Herberta
byłaś wierna zaręczona z ciemnym kresem
nie umiałaś po salonach się wałęsać
teraz śpisz ale pilnują cię Judasze
co w tej ziemi zakopali wór srebrników
na monecie księżycowej pełnym blaskiem
świeci twój ateński profil: sprawiedliwość

(wiersz z tomu „De profundis”, Kraków 2010)

Wojciech Wencel