Zbyszek jak się urodził, był bardzo dorodnym noworodkiem, dużym, z potężnym głosem, gdy płakał w klinice położniczej mówiono, że urodził się Zbyszko Cyganiewicz.  Słowo „brat” niewiele mi wtedy mówiło. Myślałam, że to nowa zabawka dla mnie. Ponieważ miałam dużą lalkę, która zamykała oczy, a Zbyszka zobaczyłam z jednym okiem zamkniętym, włożyłam tam palec, by sprawdzić, czy coś tam jest. Wtedy się rozpłakał. Później jednak wszystko układało się bardziej harmonijnie.

Byliśmy dziećmi II Rzeczypospolitej, wychowani w kulcie dla Orląt Lwowskich. Od najmłodszych lat odwiedzaliśmy rodzinnie cmentarz, mauzoleum obrońców Lwowa, gdzie 1 listopada w rocznicę zrywu zbrojnego było szczególnie uroczyście. Dumni i szczęśliwi z odzyskanej niepodległości, obserwowaliśmy defilady w święta narodowe 3 maja i 11 listopada. W pochodzie szła żywa historia. Na czele weterani powstań z 1863 roku, dostojni, siwobrodzi jechali w dorożkach. Potem oddział Halerczyków w błękitnych mundurach, gdyż jak wiemy to oni przecież przybyli na odsiecz w okresie walk o Lwów, dalej ułani jazłowieccy na koniach – to było wspaniałe i uroczyste.

Wiele miało do zaoferowania miasto Lwów swoim dzieciom. Piękne, faliste okolice, w zimie świetne tereny narciarskie. Przy dobrych warunkach śniegowych można było na nartach podjeżdżać pod dom na ulicy Łyczakowskiej. Lwowski Teatr Wielki przygotowywał dla dzieci spektakle bajkowe na wielkiej scenie w fascynującej inscenizacji. Najmłodszych szczególnie interesowało muzeum przyrodnicze Dzieduszyckich. Wreszcie zapierająca dech w piersiach pięknem i wspaniałością Panorama Racławicka.

Myśmy to oglądali z bliska, o tych rzeczach mówiło się w domu tak nas wychowywano. Ojciec, chociaż prawnik z wykształcenia i zawodu, lecz o wielkim humanistycznym duchu, umiał nam to przekazywać! Uwielbialiśmy gdy wieczorem nas zapraszał do swego gabinetu, by w świetle zielonej stojącej na biurku lampy (miała śliczny zielony abażur), wprowadzać nas w świat bohaterów Trylogii, czy pięknie czytać nam Pana Tadeusza, czasem też poezje innych poetów, jak Słowackiego… Przyznam, że słuchaliśmy tego lepiej, niż bajek na dobranoc. Mama, także z duszą humanistyczną nie pracowała zawodowo, ale miała zadanie prowadzić dom jako podstawę szczęśliwego i bezpiecznego dzieciństwa. Właśnie dlatego w domu działy się najważniejsze rzeczy.

Przeróżni mądrzy ludzie odwiedzali nasz dom i ojca. Byłam trochę starsza od Zbyszka – rzadko bawiłam się lalkami, a on żołnierzami, czy szablą. Pamiętam, dużo bawiliśmy się w teatr, bo też do niego chadzaliśmy. Zbyszek był bardzo dowcipnym, pogodnym chłopcem, lubił przyrodę. Miał, jak pamiętam, zawsze humanistyczne zainteresowania. Z matematyki miał kłopoty – tak! (tu śmieje się). Pamiętam, że dużo chętniej angażował się do teatrzyków szkolnych. Na pewno lubił recytowanie wierszy, bo wtedy się recytowało – takie wtedy było jego terminowanie w sztuce słowa u poetów Młodej Polski – czego sam jeszcze nie wiedział.

Naprawdę bardzo dużo zawdzięczamy naszemu ojcu. Ojciec jakby wszystkich stymulował. Był prawnikiem, doktorem prawa, a przy swych zainteresowaniach humanistycznych wiedział „co się z czym je” – znał historię, co w połączeniu z zainteresowaniem sztuką dawało wspaniałe rezultaty! On kochał literaturę! Gdy jeszcze nie umieliśmy czytać – już nam czytał, a przy tym objaśniał, żeby nam przybliżyć, o co właściwie chodzi…

Święta, wszystkie święta, atmosfera przygotowań do nich …Pamiętam jak ze Zbyszkiem wąchaliśmy przez zamknięte drzwi, które były zamknięte aż do Wigilii, czy pachnie choinka, czy czuć zapach z paczek… Nasz ojciec zawsze wspaniale to wszystko organizował. Mama zabezpieczała całe zaplecze. Moja mama miała dużo rodzeństwa Był taki stryjeczny dziadek ze strony ojca, Marian Herbert, on był nawet generałem polskim, który przeszedł z armii austriackiej, miał sześciu synów… Zatem wszyscy schodzili się na wszystkie święta do nas. Śpiewaliśmy kolędy przy pianinie, które było w domu, na którym grał ojciec z racji swych muzycznych zainteresowań. Ojciec był obdarzony wyjątkowo dobrym słuchem, czego my nie posiedliśmy Wspominaliśmy to często, tę atmosferę do czasu emigracji Zbigniewa, a później gdy wrócił także!

Dbano też o nasze sportowe przygotowanie, jeździliśmy na nartach i łyżwach. Przedwojenne zimy były śnieżne, a śródmieście Lwowa leży w kotlinie i wiele ulic pnie się na wzgórza – było więc mnóstwo terenów do szusowania. Na wschód od Lwowa ciągnie się pasmo wzgórz, którego najwyższym szczytem jest tzw. Czartowska Skała. Był z niej bardzo długi zjazd wprost do podmiejskiej restauracji. Wracało się tzw. skiringiem: sanie ciągnęły linę, której się trzymaliśmy, szosa była dostatecznie śnieżna, by tak zajechać do domu. Na lato ojciec urządził nam wspaniałe wakacyjne miejsce pod Lwowem, w Brzuchowicach. Miał to być skromny letni domek, ale tata miał zaprzyjaźnionego architekta, więc powstała całkiem ładna willa. Nazywała się „Leśna”, był przy niej nawet ogrodzony kawałek lasu. Huśtaliśmy się, bawili w chowanego, grali w krykieta – było wesoło. W niedzielę zawsze pełno gości.

U nas mama chodziła z nami na spacery. Kiedy zaczęliśmy jeździć na nartach, początkowo stała i marzła, potem też jeździła. W lecie razem chodziliśmy na plażę, uczono nas pływać, Zbyszek pływał jak ryba. I wszystkich denerwował, bo wypływał daleko, widać go nie było. Lubił zresztą sprawdzać, czy jest dla mnie kimś ważnym. Mówił: „idę się zgubić” i wychodził za furtkę. Jak znikał, wybiegałam za nim z krzykiem – to była taka próba.

Wspólnie mieliśmy różne przestępstwa na sumieniu w dzieciństwie, czego ponosiliśmy konsekwencje. Np. pamiętam, że w namiocie, który zrobiliśmy sobie w domu, paliliśmy papierosy skradzione ojcu. Nakryto nas, jak kłęby dymu zaczęły wydobywać się z namiotu i była z tego powodu awantura. Jedliśmy potem w kuchni, bo nie byliśmy godni jeść z tatą. Nie dostaliśmy, bo u nas były honorowe kary.

Zbyszek lubił dobre jedzenie, ale nie jako dziecko. A jako dorosły… Jak był taki bardzo chory, to robiłam mu ruskie pierogi, bo tylko ja ze Lwowa wyniosłam taką umiejętność. A we Lwowie w każdy piątek musiały być na obiad ruskie pierogi z dużą ilością dobrego sera. To w ogóle byłby koniec świata, gdyby nie było ruskich pierogów. On sobie bardzo je cenił i kiedy mu je przynosiłam, mówił: „Pierożyńska przychodzi”.

Tęskniliśmy za Lwowem. Mój brat, jak już był ciężko chory, powiedział: „Chciałbym być pochowany na Cmentarzu Łyczakowskim”. Odpowiedziałam: „Ja też”. I na tym się skończyła rozmowa, bo co można było jeszcze dodać. To gdzieś w nim siedziało.